Przez ten weekend, po wymianie zdań z wieloma kobietami, naszło mnie kilka refleksji. Jedna z nich, najważniejsza brzmi: choć różnimy się doświadczeniami, płyniemy tym samym nurtem życia. Pomyślicie – toż to wielkie mi odkrycie! A jednak — czasem warto spotkać się z innymi mamami, by je sobie uświadomić.
Każda z nas wiedzie na co dzień jakieś życie. Dom, praca, dzieci. Każda z nas próbuje ogarnąć tą swoją rzeczywistość, która bywa raz łatwiejsza, raz trudniejsza.
Patrząc z boku na życie innych, wydaje nam się ono zawsze bardzo idealne, szczególnie teraz w dobie internetu, który karmi nas obrazkami o tym pozornie bezstresowym i fajnym życiu, z kubkiem kawy w tle i czasem na poranną jogę.
A prawda?
Kiedy wstaję wcześnie rano i patrzę w lustro, nie widzę w nim wcale pięknej kobiety, widzę opuchniętą, zaspaną twarz i worki pod oczami. Dżisas! Każda z nas tak wygląda rano! Tu nie ma żadnego „ach” i „och”, tylko „ło matko”! Czas upływa… a lustro nie kłamie…
Zanim obudzą się moje dzieci, przygotowuję śniadanie – herbatka, woda, kanapeczki, jabłuszka, banany. Dzień w dzień ta sama rutyna. Te same schematy. Czasem od święta wpadną jeszcze naleśniczki. Potem budzę moje dzieci.
I te poranki nie zawsze są fajne. Bo czasem dzieci są niewyspane i marudne, i najczęściej to ja jestem wtedy tą najgorszą mamą i to mi się najbardziej obrywa, choć na co dzień, to ja się najbardziej staram.
Odwożę dzieci do szkoły, one wychodzą, a ja bardzo często zostają z bagażem wypowiedzianych przez nie słów sama. W biegu zmierzam do pracy, z nadzieją, że może tym razem nie zmęczy mnie tak bardzo. Ale jestem tylko człowiekiem — i po pracy jednak zazwyczaj czuję zmęczenie.
Co nie zmienia faktu, że zaraz po jej skończeniu odbieram dzieci z placówek.
Przygotowuję rutynowy obiad.
Sprzątam po obiedzie.
Pomagam w zadaniu domowym.
Odprowadzam na zajęcia dodatkowe.
Myślę, co jutro na obiad.
Robię drobne zakupy.
Większość mojego dnia już wtedy minęła. Tu nie było czasu ani na jogę, ani na spokojną kawkę, za to mnóstwo presji czasowej i spinanie pośladów.
To nie jest instagramowe życie.
To jest codzienność.
Normalność większości z nas.
Tu nie ma żadnych lajków.
Nie ma wsparcia fanów.
Nie wstawiasz swoich codziennych zmagań do internetu.
Nie prowadzisz livea.
Nie odpowiadasz na pytania obserwujących.
I wcale nie musisz.
Dlaczego więc porównujesz swoje zwykłe dni do czyjegoś contentu?
To, co widzisz w internecie, to tylko efekt końcowy, który też ma swoją cenę.
Widzisz tylko to, co widzi obiektyw aparatu, ale nie widzisz ile poświęcenia to kosztuje i tego co dzieje się w tle. To co widzisz, to wyreżyserowany scenariusz, strategia sprzedaży.
Ja wiem, że lajki są fajne, a dobre zasięgi na miarę złota…
ale nigdy nie zastąpią ludzi, których masz obok siebie. Nie zastąpią prawdziwej rozmowy, szczerego spojrzenia, ani ciepła drugiej osoby tuż obok. Owszem ekran potrafi zatrzymać chwilę, ale nie potrafi jej stworzyć.
Prawdziwe życie nie toczy się w internecie — ono dzieje się we wnętrzu Twojego domu, przy kuchennym stole, w codziennych rozmowach, w małych gestach i w obecności.
To jest warte więcej niż jeden „like”.