Dom. Czymże właściwie dla nas jest? Ja w swoim życiu miałam ich już kilka. Był mój dom rodzinny, do którego uwielbiam dziś wracać. Był też mój dom za granicą w Monachium, gdzie stawiałam swoje pierwsze kroki jako żona i gdzie urodziłam naszego syna. Był też w końcu dom, w którym zamieszkaliśmy tu w Polsce, dom w którym urodziła się nasza córeczka. Z każdym domem wiąże się masa pięknych wspomnień. Dom to dla mnie miejsce, gdzie mogę być sobą, miejsce, gdzie nie muszę się przed nikim tłumaczyć, gdzie czuję się swobodnie. Miejsce, gdzie mam prawo żyć po swojemu. Ale czasem przychodzi taki moment w życiu, gdy dom przestaje być naszym domem.

 

Tak było i w naszym przypadku. Nasza przygoda dzielenia podwórka z teściami nabrała nieoczekiwanego obrotu. Będę szczera. Mieszkanie z kimś pod jednym dachem zawsze stwarza konflikty. Tak samo jak będą konflikty pomiędzy małżonkami, czy pomiędzy rodzeństwem, tak również naturalną formą są konflikty z mieszkającymi pod jednym dachem dwoma rożnymi pokoleniami. Każdy ma swoją wizję na życie. Każdy chce żyć tak, jak on uważa za słuszne. Z naszego punktu widzenia nie jednokrotnie rozważaliśmy już przeprowadzkę, jednakże zawsze przeważał argument, że to kolejna inwestycja, a przecież w aktualnym domu też już zainwestowaliśmy sporą sumę funduszy. Wiem, że ten sam problem, czyli fakt tkwienia w takich układach ma wielu z was i wiem, że schemat problemów międzypokoleniowych powtarza się w 95% domach, gdzie mieszka więcej niż jedna rodzina. I głównym powodem pozostawiania pod jednym dachem mimo problemów są zainwestowane pieniądze.

 

Człowiek zawsze ma nadzieję, że jakoś to będzie.

Tak było i w naszym wypadku. Bo przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi i jakoś się dogadamy. Jakoś się jednak nie udało. Pewnego razu, po kolejnej burzliwej wymianie zdań, doszliśmy do wniosku, że stanie w kółko “pod tą samą ścianą” jest męczące, a konflikty naszych dzieci oraz te pomiędzy nami i naszymi dziećmi są wystarczającą ilością konfliktów, które chcemy znosić. Poza tym frustracja związana z relacjami z teściami często przekładała się także na nasze życie rodzinne. Najtrudniejsze było podjęcie tej decyzji, ale chyba musieliśmy do tego dojrzeć. Uznaliśmy wspólnie, że pora tę “ścianę przed którą wiecznie stoimy wyburzyć” i pójść w końcu dalej, bo ileż można tkwić w toksycznym schemacie bez wizji na poprawę sytuacji? Jakby nie patrzeć, oczywiste dla nas było, że dom w którym aktualnie mieszkamy nie jest nasz, jest domem teściów – oni go wybudowali i wykańczali prawie całe życie i jeżeli nasze wizje są tak odmienne, to niestety ale wypada nam uszanować ich zdanie oraz własność, podziękować i się wyprowadzić.

 

Szczerze, ta wizja była dla mnie straszna.

Nie wiem jak to ująć, ale sam fakt, że mieliśmy już pewne, ustabilizowane i dobrze zorganizowane życie – dom, ogród, praca, społeczne funkcje i mało wolnego czasu, a teraz mieliśmy z dwójką dzieciaków zaczynać znowu od zera, napawał mnie strachem. Strachem przed całym czasem, który będziemy musieli przeznaczyć na planowanie/kupno/projekty podczas budowy i aranżację całego domu. Strach przed tym, że nasze dotychczas pookładane życie legnie w gruzach chaosu. Ja naprawdę się tym przejmowałam i przez dwa pierwsze tygodnie na samą myśl zaczynał boleć mnie brzuch. Ale z każdym dniem i rozmyślaniem na ten temat oswajałam się z nim coraz bardziej i odzyskiwałam równowagę.

 

Wszystko sprowadzało się do jednego prostego pytania, czy ja nadal tak chcę żyć?

I odpowiedź zawsze była taka sama: NIE. Mam za sobą już spory kawałek życia i wiem doskonale, jak chcę je przeżyć, więc na co mam czekać? Mieliśmy jakieś oszczędności na koncie, byliśmy zdrowi, a przede wszystkim mieliśmy SIEBIE. Przecież mam swoją własną rodzinę i jedyne czego pragnęłam, to życia w spokoju i pewnej harmonii, tego, by móc żyć po swojemu. By móc robić we własnym domu to, na co mam ochotę, a nie to, co ktoś inny uważa za słuszne. By mieć swobodę decydowania o pewnych kwestiach bez kompromisów. By moje dzieci mogły przygarnąć kota. By po naszym podwórku biegał pies. By nie musieć słuchać uwag w najmniej odpowiednim dla mnie momencie. Miałam wizję mojego wymarzonego domu z kuchnią na parterze i tarasem, na którym czytam książkę, a moje dzieci taplają się w basenie. Miałam marzenie, a marzenia są po to by je spełniać, czyż nie?

 

Jak jest dzisiaj?

Dziś stoję na betonowej posadzce i patrzę na ściany w surowym stanie, ale już czuję  zapach tętniącego tu życia – naszego rodzinnego życia, które zakłócać będą od czasu do czasu jedynie wizyty naszych gości. Takiego życia właśnie chciałam. Wolnego. Wolnego od presji i wizji kogoś innego. Wolnego od stawiana granic. Wolnego od kompromisów. Wolnego od kąśliwych komentarzy. Wolnego od zbędnych sugestii. Jak mawiają ludzie – mniej wiesz, lepiej spisz. I sporo w tym zdaniu prawdy. Im dalszy dystans ograniczający możliwość konfliktów i manipulacji, tym bardziej pozytywne są relacje z teściami, czy rodzicami. Wiem, że mamy jeszcze sporo do zrobienia i będzie to kosztowało nas sporo czasu i pieniędzy, ale ta wizja mimo wszystko jest lepsza niż tkwienie w toksycznych relacjach, które na dłuższą metę nie służą ani jednej ze stron konfliktu.

Bo prawdziwy DOM to nie mury, ładne meble i gustowne dodatki, ale ludzie którzy go tworzą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *